Tak, jestem mamą i rozumiem jak wielka miłość łączy mamę z
jej dzieckiem, jak wyjątkowa jest to relacja. Ale są pewne granice miłości,
których przekroczenie działa już na niekorzyść obydwu zaangażowanych… Tylko jak
wyczuć tą granicę?
Wszystkie panie przyznają mi rację, że najgorsza kategoria
faceta to syneczek mamusi. I kto jest temu bardziej winny –wszechogarniająco-usługująco-dopieszczająco-domyślająco-supergotująco-fullserwis
mama czy synek, dla którego taka kobieta staje się ideałem niedoścignionym?
Znam wiele takich przypadków rozpieszczania syneczków przez
mamusie, tylko czy te mamusie mają świadomość krzywdy, jaką wyrządzają nie
tylko syneczkowi, ale także jego przyszłej żonie? Bo żona przeważnie chciałaby
też żeby i mąż nad nią trochę poskakał, żeby zauważył, w czymś pomógł,
wyręczył, docenił… Ale maminsynek tego nie rozumie. Dla niego każdy przejaw
dobrej woli kobiety, jej uczynek w jego kierunku to norma –nic nadzwyczajnego.
Przecież najważniejsza kobieta w jego życiu też zawsze tak mu nadskakiwała,
więc co w tym wyjątkowego? To normalne przecież, że talerz z obiadem najpierw
pojawia się przed maminsynkiem a gdy tylko skończy jeść to zmienia się w kubek
herbaty i domowe ciasto, natomiast po posiłku sam wędruje do zmywarki (więc
dlaczego on miałby cokolwiek w tej kwestii czynić?), no i normalne, że jak
ogląda telewizję to chipsy i szklanka coli same pojawiają się na stoliku przed
nim równie niespodziewanie jak znikają zaraz po ich opróżnieniu, drugie
śniadanie samo wskakuje do torby, skarpetki rzucone pod łóżko dziwnym trafem
znajduje świeże w swojej szufladzie, a używane koszule zwinięte w kłębek i
rzucone na krzesło nagle pojawiają się świeże, pachnące i idealnie uprasowane w
szafie i ułożone kolorystycznie albo od najbardziej ulubionej do najmniej.
Ok, to teraz wyobraźmy sobie, że maminsynek kierowany różnymi
porywami serca postanawia się ożenić i rzuca mamusię dla swojej żony.
Scenariusz na depresję gotowy bo nagle okazuje się, że te wszystkie rzeczy nie
robią się same i że ta cała żona tylko zrzędzi: wrzuć te śmierdzące skarpetki
do kosza na pranie, włóż talerz do zmywarki, a w trakcie oglądania filmu nagle
wypala, ze może by przyniósł z kuchni chipsy i colę. Ale tylko niech się wydarzy brak obiadu albo
uprasowanej koszuli w szafie to już jest kryzys małżeństwa, załamka i ciche
dni.
Pół biedy jak maminsynek ma mądrą żonę to ona jeszcze go
wyprowadzi na ludzi i może się obejdzie bez alkoholizmu, pracoholizmu czy zdrady
albo rozwodu i wielkiego powrotu do jedynej miłości życia –mamusi. Tylko
ciekawe, czy te biedne żony maminsynków będą mogły kiedykolwiek liczyć na choć
połowę uwielbienia, jakim ich mężowie darzą swoje matki. Tym bardziej, ze każde
spotkanie teściowa-synowa to 1:0 dla mamusi, bo wszystko lepiej, smaczniej,
mądrzej, przyjemniej i przecież mamusia wcale nie chciała cię urazić, bo ty to
jesteś przewrażliwiona, bo nie rozumiesz mamusi, bo jej jest przykro, że ty ją
tak traktujesz i ona tak ci dogadała, bo zasłużyłaś trzy lata temu jak upiekłaś
smaczniejszy tort na moje urodziny.
I tu dochodzimy do sedna sprawy: maminsynkowie dzielą się na
dwie kategorie. Pierwsza to ci, którzy wchodząc w małżeństwo potrafią uwielbiać
żonę, bo uwielbienie mamusi nauczyło ich takiego stosunku do kobiet. Druga
kategoria to maminsynkowie, którzy wiecznie są niezadowoleni ze swoich żon, bo
mają w sobie poczucie winy, ze zdradziliby mamę bardziej kochając inną, obcą
kobietę, która nigdy nie będzie rozumiała ich tak dobrze jak mamusia, i która
nigdy nie będzie tak szlachetna, delikatna, wrażliwa i generalnie wspaniała jak
mamusia. Pierwsza kategoria jest do zniesienia (pomijając wizyty u teściowej,
ale można jakoś zagryźć zęby i wytrzymać), natomiast kategoria druga jest nie
do zaakceptowania! Biedne, biedne żony maminsynków II: trzymajcie się –Antyfeministka
jest z Wami i do głębi Wam współczuje. Z żalem należy dodać, że na maminsynków
II nie ma rady i to jest najsmutniejsze. Życie z maminsynkiem II nie jest usłane
różami. Pomaga jedynie pogodzenie się z faktem, że jest się miłością nr 2 w
sercu swojego męża.
Tym, co jest najważniejsze w tej kwestii jest to, że postawy
mężczyzn zwane dyskryminacją kobiet, uwłaczającym traktowaniem kobiet, brakiem
szacunku dla kobiet, oczekiwaniem służalczej postawy wynika najczęściej z
wychowania i jest zasługą kobiet –matek, które nie potrafią nauczyć swoich
synów kim jest kobieta i jak z nią postępować. W zamian za to dostają cały
bagaż informacji jak to z nimi kobieta powinna postępować, jak to oni powinni
być dokarmieni, wyczyszczeni i docenieni.
Tutaj chciałabym zaapelować do kochanych koleżanek
feministek, żeby na chwilę przestały zajmować się zabijaniem dzieci i następną
manifę zorganizowały pod hasłem „NIE dla mamusiek i ich dziubasków”. Może
wreszcie zdziałacie coś pożytecznego.
P.S. Drogi Anonimie z poprzedniego posta –tenże post został
napisany w Wordzie i poddany sprawdzaniu pisowni oraz trzy razy przemyślany pod
względem stylistyki. Specjalnie dla Ciebie. Z pozdrowieniami!
Ja jestem wdzięczna teściowej za to, jak wychowała mi męża :)Z maminsynkami na szczęście nie miałam nigdy do czynienia :)
OdpowiedzUsuńNa szczęście istnieje grupa nas -szczęściar!
UsuńAle słusznie podkreśliłaś, że to jaki jest Twój mąż zależy w zdecydowanej mierze od Twojej teściowej. To jest kwintesencja problemu.
Myślę, że my -kobiety, mamy, przyszłe mamy, powinnyśmy sobie zdawać z tego sprawę i wychowywać swoje dzieci tak, żeby były samodzielne i potrafiły szanować wszystkich dookoła oraz, przede wszystkim, więcej dawać z siebie niż oczekiwać :-)
No właśnie! Ja też mam synka, którego, swoją drogą, uwielbiam. Kiedy przyjeżdża do domu (bo studiuje w Warszawie, mieszka sam, sam się żywi i w związku z tym jest mocno wychudzony), to staram się smaczniej gotować, wyprać to co przywiezie, uprasować. Ale! Nie pozwalam na jakąś drastyczną przesadę i bardzo szybko każę podnieść cztery litery i zanieść naczynia do zmywarki, czy posprzątać pokój. Również ma obowiązki wokół domu- przy pielęgnacji trawnika i nawet, gdy przyjedzie tylko na weekend, to musi coś zrobić dla "dobra wspólnego", np. pomóc ojcu przy noszeniu drewna do kominka i takie tam.. Ogólnie pragnę wychować dobrego człowieka. Ale! Czasami sobie myślę, że może nie warto, bo egoiści mają łatwiej. Znajdą sobie (a wiedzą kogo i gdzie szukać) usłużną dziewczynkę, która poda, wyniesie, upierze, pozamiata, a Pan siedzi i żeruje, pielęgnując w sobie przeświadczenie, że to właśnie mu się należy! Taka postawa spotykana jest oczywiście również wśród Pań, które siedzą mężowi na karku i uważają, że jedynym ich zadaniem jest dobrze wyglądać! Swoim córkom powtarzałam- weź odpowiedzialność za dom, gotuj, sprzątaj, pierz, ale bazowałam na doświadczeniu mojego życia, w którym mój kochający mąż zawsze z chęcią mi pomagał, widział, że jestem zmęczona, niewyspana. A co, gdyby trafiła się egoistyczna świnia? Zajeździłby i koniec! Więc, może mamuśki, wychowujące swe dzieci na egoistów i pasożytów mają rację, bo zapewniają w ten sposób swoim pociechom łatwe życie.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za komentarz! Z jednym na pewno się zgodzę, że najważniejsze to znaleźć złoty środek. Bo z pewnością nie apeluję o niedogadzanie dzieciom. Ale rzeczywiście oprócz dogadzania należy też wymagać aby uczyć odpowiedzialności i inicjatywy.
UsuńDomyślam się, że stwierdzenie, że maminsynkom jest wygodnie w życiu jest sarkastyczne. Nie uważam, żeby tak było bo zarówno mamisynek, jak i jego wybranka zawsze w takiej sytuacji będą nieszczęśliwi i w końcu zeżrą ich niespełnione oczekiwania wobec siebie nawzajem.
Fajny tekst i fajne komentarze. Myślę jednak, że nie wszystko zależy od wychowania domowego. Na szczęście bywa tak, że człowiek rodzi się i "wychowuje" w rodzinie nie dającej dobrych wzorców i wychodzi na Człowieka, innym razem fajna rodzina wypuszcza w świat Potwora. Na szczęście nie wszystko zależy od rodziców. Każdy z nas ma wolną wolę i rozum oraz wrażliwość - dary otrzymane od Stwórcy, i sumienie, które ocenia wszystko. Nie ma co zasłaniać się wpływem toksycznej mamusi czy brakiem uczuć ze strony ojca - to tylko stereotypy. Dlatego pomysł aby wychowywać dzieci na egoistów nie podoba mi się. Myślę, że trzeba robić wszystko aby dziecko było szczęśliwe, to znaczy aby umiało też uszczęśliwić swojego partnera życiowego. Nie rozumiem takiego szczęścia, które jest przeżywane w samotności, które nie jest dawaniem szczęścia. Na boku chcę powiedzieć, że jako mężczyzna kocham kobiety i dlatego mogę się nazwać feministą. Rozumiem jednak doskonale autorkę bloga, bo gdybym był kobietą to z pewnością nie byłoby mi po drodze z feministkami. Gratuluję ciekawych spostrzeżeń, będę wiernym czytelnikiem, cześć.
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie na blogu i bardzo się cieszę z kolejnego czytelnika :-)
UsuńNiewątpliwie nie tylko rodzina ma wpływ na kształtowanie człowieka, jednak zdecydowanie ma ona decydujące znaczenie. Nawet jeśli znajdziemy się w jakimś innym środowisku, w którym czujemy się komfortowo, to zawsze w pełni u siebie (zrozumiani, zaakceptowani...) czujemy się w domu.
Hmmm, jako, że sam blog jest w pełni kobiecy, to i tak trochę dodam od siebie. Podobna sytuacja występuje u jedynaków, nie ważne jakiej płci. Niestety w większości przypadków to zwykła nadopiekuńczość i stawianie dziecka w centrum, bo sam rodzic był/jest egocentrykiem. Ale trzeba jeszcze spojrzeć inaczej na ten problem, który jest związany z kulturą całego społeczeństwa. Dla przykładu podam relacje mojego przyjaciela ze swoją mamą, bo choć facet ma już dobrze po 40-tce, jest w stanie usiąść jej na kolana i przez chwilę "pociumkać" sobie wzajemnie do ucha (i to przy żonie i gościach, czyli mnie ze znajomą w ich domu-osobach obcych). Dziwne? Szokujące? Zabawne? A może całkiem właściwe? Myślę, że wszystkiego po trochę, zwłaszcza dla nas Europejczyków. Bo scena miała miejsce w kolumbijskiej rodzinie. I to nie jest wyjątek. To po prostu ich kultura, z podobną sytuacją spotkałem się w domu rodzinnym jego żony. Relacje rodzinne są dla nich bardzo ważne i bardzo emocjonalne. Czy można takiego faceta nazwać maminsynkiem? Czy Latynosów można tak nazwać? Niestety nie... Tam z definicji Matka jest na piedestale, a potem inne kobiety. Ale tam taki stan rzeczy jest normą i nie ma tam miejsca na feminizm i inne bzdury. Rodzina jest tam najważniejsza :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńZ przykrością muszę stwierdzić, że zjawisko to dotyczy nie tylko panów... Sam osobiście byłem kiedyś w związku z ponad 30-letnią panią (całe szczęście krótko), do której mama, długo głaszcząc ją po główce, mówiła "moje małe cielątko":-)
OdpowiedzUsuńTo komiczne i dramatyczne zarazem...
Usuńups... miało być nie anonimowo, poprawiam się... :)
UsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń